Iorhael Thalion
Diabeł
Dołączył: 17 Gru 2010
Posty: 2
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
Płeć: Mężczyzna
|
|
Iorhael Thalion |
|
Imię(przydomek, nazwisko): Iorhael Thalion
Rasa: drow
Klasa: szerm
Wygląd: jak obok
Charakter: praworządny
Historia postaci:
Kiedyś był młody i pełen nadziei. Ale to było dawno. Teraz pozostało mu jedynie 'i'. Jak każdy z mrocznych elfów wychował się w podziemiach Calig. Należał do mało liczącego się Domu, wobec czego od najmłodszych lat uczono go posługiwania się irivilem. A że najlepiej uczyć się w boju, wysyłano go zazwyczaj na pierwszą linię frontu. Zazwyczaj zajmował się tam roznoszeniem bukłaków z wodą i strzał, ale to nie było istotne. A wojna trwała od wieków. Mieli szczęście jeśli ataki hord nieumarłych ze wschodu i demonów z północy nie zdarzały się jednocześnie. Bo wtedy ich linie obronne były słabe, a szybko stawały się coraz słabsze. Już nawet nie pamiętał ilu jego przyjaciół zginęło. Tyle, że to też było dawno. Może dzięki zasługom w walce, w końcu udało mu się zabić ze dwóch nieumarłych, a może po prostu dlatego, że ciągle żył, został pewnego dnia wybrany Fechmistrzem Domu. I wtedy wszystko się zmieniło. Otrzymał wiele przywilejów, ale największym z nich było to, że został zauważony przez Matkę Opiekunkę i niedługo potem został jej kochankiem. Przynajmniej zdawało mu się że to jest przywilej. Nie musiał już walczyć na froncie. Ale nie zdawał sobie sprawy, że będzie musiał zmierzyć się z przeciwnikiem straszniejszym niż demon. A tak się miało stać. Najstarsza córka Matki Opiekunki, która była kapłanką ich Bogini, miała wielkie ambicje. Chciała zastąpić Matkę.
* * *
Ze snu wyrwał go krzyk. A nawet nie krzyk tylko wrzask. Wrzask kogoś, kto umiera. Zerwał się z łoża, założył sandały i zaczął biec na górę. Niestety rzemyk lewego, zawiązany naprędce, rozwiązał się. Prawą nogą oczywiście na niego nastąpił, i cała energia jaką włożył w nabranie rozpędu skierowała się przeciw niemu. Padając na ziemię rozpaczliwie rozłożył ręce w poszukiwaniu punktu oparcia co pozwoliłoby mu zniwelować bolesne skutki zetknięcia z posadzką. W pewnym momencie poczuł, że jego ręka zanurza się w cieczy.
- Kurza stopa pomyślał, gdy zdał sobie sprawę, że ręka owa jako punkt podparcia znalazła nocnik. A że w nocy mu się chciało siku, a nie chciało mu się wylewać zawartości, był on w połowie wypełniony uryną. Upadł więc, zawartość nocnika wylała się z chlupotem częściowo na posadzkę, częściowo na niego, zraszając go od czubka głowy do mniej więcej połowy ud. Nie rozmyślał jednak nad swoją obecną sytuacją, naprędce zawiązał rzemyk, pozbierał się i ruszył w drogę. Wypadł z komnaty i popędził korytarzem do schodów. Wbiegł na górę i popędził po brunatnym dywanie w kierunku komnaty Matki Opiekunki. Zadyszka jakiej dostał uzmysłowiła mu braki kondycyjne. Jeśli korytarz miałby ze dwadzieścia metrów więcej czyli sto zamiast osiemdziesięciu, pewnie nie udałoby mu się dobiec do końca i padłby z trudem łapiąc powietrze. Na szczęście tak nie było. Zdyszany dobiegł do drzwi. Zastukał zamknięte, więc spojrzał przez dziurę... Jego oczom ukazała się córka jego kochanki, stojąca z uśmiechem na ustach obok dwóch jej sługusów. Uśmiechała się stojąc nad ciałem swej matki. Nim zdążył sobie uzmysłowić co się stało drzwi się otworzyły i wypadło z nich dwóch drowów. Szaleństwo w ich oczach dało mu do zrozumienia że raczej nie ma szans na dyskusję. Rzucili się na niego jednocześnie. Jeden zaatakował serce, drugi twarz. Nie wzięli jednak pod uwagę jego umiejętności. Odruchowo się cofnął. I znów dał o sobie znać sandał. Dywan wsunął się między piętę i podeszwę, co sprawiło, że kolejny raz tej nocy leciał na spotkanie z posadzką. Jeden z napastników zahaczył o jego nogę i również stracił równowagę, przelatując nad leżącym już Iorhaelem, i uderzył głową w ścianę za nimi. Słyszeć się dało małe lekkie 'chrup' co świadczyć mogło iż skręcił sobie kark. Drugi z napastników zaskoczony obrotem sytuacji zaczął zanosić się śmiechem. Iorhael zrzucił z siebie zwłoki, zabrał martwemu broń i na kolanach zaatakował skręcającego się ze śmiechu drowa. Śmierć nadeszła szybko, lecz uśmiech z twarzy truposza nie zniknął. Cudem ocalały kochanek wstał na nogi, chwiejąc się. Twarz i koszula mokre od moczu teraz spływały również krwią. Dwaj towarzysze morderczyni po chwili wahania skoczyli ku niemu. Ruszył więc w ich stronę wychodząc śmierci na spotkanie. Odległość od rywali szybko się zmniejszała. Pięć metrów, cztery... Jakoś nie zdziwiło go, że znowu traci równowagę. - Kurza stopa, nie poprawiłem drugiego rzemienia pomyślał lecąc szczupakiem w kierunku jednego z napastników. Szczęśliwie uderzył go głową w krocze, aż się tamten zgiął w pół, a chcąc się odruchowo złapać za miejsce z którego zaczął promieniować nieziemski ból ugodził swego partnera swą bronią w kark, przecinając tętnicę i pozbawiając go życia. Kolejna porcja posoki znalazła się tym razem na plecach Iorhaela, który uklęknął już na kolano i starał się podnieść. Poczuł nie wiadomo skąd ból w potylicy. Myślał że dostał w łeb od jedynego żyjącego jeszcze drowa, jednak gdy uniósł głowę aby spojrzeć na rywala jego twarz znalazła się na drodze fontanny krwi bryzgającej z jego ust. Choć zabrało mu to chwilę, uzmysłowił sobie co się stało. Podnosząc głowę trafił na dolną szczękę drowa, zamykając ją w sposób brutalny zanim tamten zdążył schować wystający język... Język którego spory kawałek leżał teraz na słynnej już posadzce. Skrócił męki biedaka ciosem w serce, sprawiając iż liczba trupów w najbliższej okolicy wzrosła do pięciu. A miała się jeszcze powiększyć.
- Nie zamierzasz chyba zabić i mnie... - rzekła niepewnie Córa z trudem pohamowując śmiech taki kochanek i mnie pasuje chciała coś jeszcze powiedzieć ale irivil w sercu odrobinę ją zniechęcił...
- Dlaczego... - zdążyła jeszcze dodać...
- W imię zasad wredna babo.
Na korytarzu słychać było już wyraźnie tupot stóp. I to wielu. Z trudem wstał, i odwrócił się w kierunku drzwi do komaty, akurat w momencie, gdy pierwsi strażnicy do nich dotarli.
- Łapcie mordercę rzucił jeden z nich.
- Mordercę??? - zapytał niepewnie. - Co, jak...
Szybko przemyślał swoją sytuację. A nie wyglądało to za ciekawie.
Uciekaj - pomyślał i wprowadził swój szybki plan w życie. Obrócił się na pięcie i ujrzał otwarte okno - ruszył szybko w jego kierunku i skoczył. Spadając pomyślał tylko Kurza stopa - czwarte piętro Trzy sekundy później bliskie spotkanie z trawnikiem pozbawiło go przytomności.
* * *
Kap, kap, kap.
Odzyskał przytomność.
Kap, kap, kap.
Otwarcie oczu niewiele dało gdyż otaczała go ciemność. Chciał podnieść ręce, by przetrzeć oczy, ale się okazało, że jedną ręką ruszać nie może. Gdy wytężył wzrok zobaczył dlaczego. Ręka w gipsie. Noga w gipsie. Ucieczka nieudana. Prycza, kraty zamiast drzwi, kraty w oknach. Czyli był w celi. Ale się wpakował. Na razie nie był w stanie zebrać myśli, rozglądał się więc po swym nowym mieszkaniu. Ściany pełne były radosnej twórczości tych którzy czekali na to co z nimi zrobią, albo tych którzy to już wiedzieli. Pośród tekstów w stylu Precz z władzą i mam wasz wszystkich w dupie znalazł się i wiersz :
Tak bardzo lubią kiedy Ty
Zakładasz smycz na swoje sny
Mocno i ślepo wierzysz w nich
Oni policzą Twoje dni
Tak lubią obserwować Cię
Kiedy uczucia swoje tniesz
Tępą radością, pustym tłem
Odwracasz się do góry dnem.
Nie wiesz już nawet że to Ty
Niewarte nic są Twoje sny
I kiedy zjedzą Cię już psy
Może nareszcie powiesz im...
Że nie chcesz dalej już tak żyć
Od środka gnić, z rynsztoka pić
Na krańcu świadomości nić
Przetną i w końcu zaczniesz żyć
Z rozmyślań wyrwał go głos strażnika, który nie wiadomo skąd się pojawił.
- Zbieraj się. W zamku zazgrzytał klucz i drzwi się otwarły. - Chcą z tobą pogadać
Przesłuchanie okazało się być jednocześnie rozprawą. Jedyne co pamiętał to swoje słowa - ...ja nie...nie wiem....ale ja..... I to że dostał dziesięć lat ciężkich robót w kopalni.
* * *
Po kilku tygodniach zdjęto mu gips i przeniesiono do kopalni. Nie wiedział ile czasu minęło od rozpoczęcia odsiadki, ale wiedział że mnóstwo zostało. Znalazł jednak coś co sprawiło, że czas płynął milej. Pewnego wieczora siedział sobie w celi po kolacji, skromnej i mało treściwej, ale żołądek zdążył się już przyzwyczaić do diety, gdy nagle kątem oka dostrzegł ruch w celi naprzeciwko. Zajmowała ją piękna drowka. Cudowne ciało, piękne oczy. Od tego dnia gdy spotykał ją w kopalni serce zaczynało bić mu szybciej. Zastanawiał się czy ma u niej szanse, czy będzie zainteresowana jakimś związkiem... Po około trzech miesiącach zdecydował się do niej zagadnąć. Wi..wi...witaj...j Spojrzała na niego i gestem pokazała, że nie może mówić. Idealna kobieta pomyślał. Jak się później dowiedział poza tym ze wtrącono ją do kopalni na dwa lata, pozbawiono ją języka. Zbyt często złorzeczyła na władzę. Opowiedział jej swoją historię. Dowiedziawszy się ze Matka Opiekunka nie żyje bardzo się ucieszyła. A fakt iż był w to zamieszany sprawił że odwzajemniła jego uczucie. Pewnej nocy zapadał właśnie w sen, gdy poznał co znaczy prawdziwe doznanie. Poczuł jak ktoś wsuwa się pod jego koc. Odwrócił się niepewnie oczekując jakiegoś przypakowanego draba, który przyczyniłby się znowu do tego, iż momenty spędzane na kibelku trwały bardzo krótko. Jakież było jego zdziwienie, gdy ujrzał oblicze swojej ukochanej. Powoli, bez żadnego pośpiechu pieścili swe ciała. Gra wstępna bardzo go rozpaliła, ale gdy dotarł do tego, czego tak bardzo potrzebował i pragnął czyli seksu z ukochaną poczuł coś czego opisać nie sposób. Zasnęli objęci w swych ramionach jak małe drowki. Przebudzili się po dwóch godzinach i zaczęli od początku. Do rana zrobili to w sumie cztery razy. Nie wiadomo kiedy znów przytrafi sie okazja...
Jak się okazało, następnego dnia jego ukochanej skończył sie wyrok i została zwolniona. Nigdy więcej nie było dane mu jej spotkać...
* * *
Kolejne dziewięć lat spędził na kopaniu. Wstawał, jadł, brał swój kilof, kopał, jadł, kopał dalej, wracał do celi, wydrapywał coś na ścianie, tęsknił za ukochaną, jadł, wspominał piękne chwile, kładł się spać. I tak w kółko...
Pewnego poranka zjadł śniadanie, wziął swój kilof, ale strażnik nie poprowadził go do kopalni, tylko na powierzchnię. Dostał swoje stare ciuchy i kopa. Gdy próbował je założyć, okazało się niestety, iż się do nich nie mieści. Ciężka praca sprawiła, iż był z niego teraz kawał chłopa, a raczej drowa.
Odpokutował za swą niewinność. Chciał wrócić do domu, nikt jednak nie chciał mieć z nim czegokolwiek wspólnego. Dostał kolejnego kopa i plecak z wszystkim czego się w swym życiu dorobił (w tej kolejności, plecakiem rzucono więc oprócz tyłka bolała go jeszcze głowa). Wyruszył więc na tułaczkę. Nic złego nie zrobił a stracił dziesięć lat, stracił rodzinę i przyjaciół, stracił ukochaną... Szedł zamyślony i zatrzymał się obok starego drzewa. Wyjął z plecaka kawałek liny, wspiął się na drzewo, przywiązał linę do gałęzi, na drugim końcu zrobił pętlę która założył na szyję. I skoczył. Kolejny raz zaliczył spotkanie z glebą. Lina była za długa. Lekko poobijany wspiął się kolejny raz na drzewo, tym razem sprawdził czy lina jest wystarczająco krótka spuszczając ją swobodnie z gałęzi - organoleptycznie zanotował iż nie dotknęła ziemi, zrobił nową pętlę i założył ją na szyję. I skoczył po raz drugi. Spodziewając się szarpnięcia w okolicach karku zdziwiło go więc że poczuł wstrząs w nogach. Padł na kolana i wtedy pętla wokół gardła się zacisnęła jednak dość delikatnie. Kurza stopa, co jest ? Po chwili namysłu doszedł do wniosku, że lina była krótka, lecz niewystarczająco. Wstał, teraz już obolały, zdjął pętlę i uciął sznur na wysokości do jakiej mógł dosięgnąć stoją na ziemi. Teraz będzie dobrze - stwierdził na głos. Kolejny raz wspiął się na drzewo, zrobił pętlę - nawiasem mówiąc powoli dochodził do perfekcji w ich robieniu - założył ją na szyję, pożegnał się ze światem i skoczył. Jak się spodziewał, pętla zacisnęła się na karku, lecz czego się nie spodziewał - usłyszał głośny trzask. Nie był to jednak trzask łamanych kręgów szyjnych, bo dochodził z góry a nie z dołu odstających uszu. Nogi po raz kolejny spotkały się z podłożem, chwilę później dostał w łeb gałęzią. Ja pierdzielę, więcej na to drzewo nie włażę - pomyślał i stracił przytomność.
* * *
Odzyskał przytomność czując jak ktoś nim potrząsa. Poczuł uścisk na ramionach, otworzył oczy i dostrzegł oblicze krasnoluda.
Co za pech - powiedział tamten przyglądając mu się - Skoro chcesz ze sobą skończyć, chodź ze mną. Jestem najemnikiem i idę do pobliskiej wioski, bo mają tam jakiś problem ze smokiem. Będziesz służył za przynętę, to pewnie i tak zginiesz, a mnie się twoja pomoc przyda - Krasnolud zaczął się uśmiechać. Iorhael jeszcze oszołomiony wstał,zdjął pętlę, zabrał plecak i poszedł za krasnoludem zbytnio się nie zastanawiając nad tym co robi. Po kilku godzinach weszli do jakiejś wioski. A powitano ich bardzo przyjaźnie. Wskazano im jedno z domostw, a gdy przekroczyli próg zaproszono ich do stołu. Takiej wyżerki już nie pamiętał. W trakcie konsumpcji gość w podeszłym wieku wyjaśnił im, że systematycznie ich wioska jest najeżdżana przez smoka. Kiedyś działały dziewice, ale teraźniejsze młódki się połapały i sypiają z kim popadnie żeby owe dziewictwo stracić. No i smok przylatuje i przylatuje. Nie dalej jak tydzień wcześniej spalił całe pole pszenicy i dwóch rolników którzy tam pracowali i córkę wójta której się tam pieszczot z synem kowala w zbożu zachciało przy okazji. Wójt się tak wpienił że kowala wypędził i wezwał najemnego coby porządek z poczwarą zrobił.
* * *
Kilka kolejnych dni łaził bez celu po wiosce, uzupełniając swój rynsztunek w kuźni, a że kowala już nie było nic go to nie kosztowało. Znalazł dla siebie kolczugę i całą resztę rynsztunku oraz prawdziwy rodzynek - halabardę z adamantu. Szedł właśnie coś przekąsić gdy do wsi wpadł jakiś młokos drąc się ile miał powietrza w płucach - Leeeeeeeeeciiiiiii .
Ujrzał krasnoluda, wybiegającego z jednej z chat naprędce się ubierając i wyszarpującego zza pasa na plecach swój topór. Tamten skinął na niego i pobiegli w kierunku wprost przeciwnym do tego w którym zasuwał młokos. Milę dalej zdyszani dostrzegli co leciało. Smok jak się patrzy. Wielki jak dom. Siedział na środku łąki i konsumował owcę. Chyba owcę, bo drugą przytrzymywał łapą a kilka w podskokach spierniczało do lasu. Pan przodem - krzyknął krasnolud próbując zajść poczwarę od tyłu. Smok jednak już ich zauważył, machnął dwa razy skrzydłami i wzbił się w powietrze, kierując się w ich stronę. Pod Iorhaelem, gdy spojrzał w oczy bestii ugięły się nogi. Jednoczesny podmuch wiatru zza pleców sprawił iż trajektoria lotu smoka zmieniła się na tyle iż przeleciał nad nim a poprawka jaką zrobił w międzyczasie sprawiła, że jego ofiarą padł przebierający golonkami krasnolud. Smok połknął go w całości, co nie wyszło mu na zdrowie. Zaczął się krztusić, podskakiwać, wyginać grzbiet, machać skrzydłami, kasłać (chyba, bo brzmiało podobnie). W końcu parsknął, zamruczał dość ładnie - według Iorhaela choć nie miał pojęcia po co - i runął na ziemię. Oczy zaczęły mu wyłazić z orbit. Ale jaja. Skubany się udławił - pomyślał drow podchodząc powolutku do smoka który przestawał się ruszać... Był już w bezpośredniej bliskości bestyji, która zachrypiała po raz ostatni i zamilkła. Minutę później przestała się ruszać. Drow stuknął smoka lekko w łeb halabardą. Zero reakcji. Spróbował po raz drugi, tyle że mocniej, co nie spowodowało zmiany nastawienia smoka. Wtedy ujrzał chłopów ze wsi, którzy nadbiegali by zobaczyć bitwę. Jakież było ich zdziwienie, gdy zobaczyli, iż sprawa bestii została już zakończona. Choć trochę zawiedzeni że nie zobaczyli bitwy zanieśli drowa do wioski na ramionach. O krasnoluda nikt nie zapytał. Dwa tygodnie z okładem trwała biesiada. Siedzieli, pili i lulki palili. Iorhaela okrzyknęli najlepszym z najemników, Zabójcą Smoków. Dostał dwie sakwy złota, dom, kazali mu wybrać żonę i się u nich osiedlić. Podziękował za dom i żonę, zabrał kasę i pewnego deszczowego ranka odszedł. Bycie wiejskim bohaterem nie było mu na rękę.
wiem, jestem leniwy. znowu to samo...
Ostatnio zmieniony przez Iorhael Thalion dnia Sob 09:40, 18 Gru 2010, w całości zmieniany 1 raz
|
|